Wysiedlenia Polaków z Żywiecczyzny - wspomnienia Władysława Skórzaka z Jeleśni

We wrześniu 1940 roku Niemcy zaczęli realizować na Żywiecczyźnie plan znany jako Saybusch Action obejmujący wysiedlenia Polaków z Żywiecczyzny. 22 września 1940 roku około godziny 5.00 nad ranem rozpoczęły się wysiedlenia w mojej rodzinnej wiosce Jeleśni oraz w sąsiedniej Sopotni Małej. Zbudził nas głośny łomot. Gdy mama wyszła na ganek zobaczyła kilku niemieckich żołnierzy z karabinami. Miałem wtedy niewiele ponad 6 lat. Byliśmy zaskoczeni tym, że nas wysiedlają, bo słyszeliśmy, że Niemcy raczej zostawiali rodziny rzemieślników, których wykorzystywali do różnych prac, a mój ojciec był stolarzem. Jeden z Niemców, który mówił po polsku, nie słuchając wyjaśnień matki powiedział tylko: „Ubierać się natychmiast!”. Dali nam około 15 minut na ubranie się i spakowanie. Pamiętam, że mama założyła mi krótki spodnie i mundurek podobny do ubrania leśniczego. Miałem też czapkę z dwoma orzełkami na bokach, co – jak się później okazało – miało znaczenie. Niemcy nie pozwolili nam prawie nic wziąć ze sobą – ani jedzenia, ani picia, ani dodatkowych ubrań. Gdy ojciec chciał zabrać pieniądze, żołnierz niemiecki odebrał mu je. Mamie pozwolili jedynie zatrzymać obraz Pana Jezusa w cierniowej koronie i mały obrazek z wizerunkiem św. Franciszka z Asyżu. Mówię o tym, bo tylko one przewędrowały z nami całą tułaczkę i wróciły później do domu. Mama zawinęła obrazy w ciepłą chustę nazywaną szalinką, którą pozwolono jej wziąć. Przed wyjściem kazali zostawić otwarte, a w nich klucz. Podobnie było w sąsiedniej Sopotni Wielkiej.
Zabrano nas na tzw. Kamieniec położony nad rzeką Koszarawą. Tam zobaczyliśmy Niemców siedzących za rozstawionymi stołami i coraz więcej spędzanych polskich rodzin, tak jak my wyrzuconych ze swoich domów. Czekaliśmy około kilku godzin, aż przywołano nas. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, jak to dziecko, zacząłem się rozglądać dookoła i przyglądać karabinowi, który trzymał jeden z niemieckich żołnierzy. Ten – może pod wpływem mojego ubrania, którym się wyróżniałem, a może z powodu mojego zainteresowania karabinem – umyślił sobie, że mnie „adoptuje”. Pewnie zamarzyło mu się, że mnie wychowa na niemieckiego „wojaka”. Zaproponował mojej mamie, że jeśli odda mnie, to będzie mogła wrócić z ojcem i siostrą do domu. Dał 5 minut do namysłu. Po ich upływie spytał matkę: „Zgadzasz się?”. Klucząc trochę, odpowiedziała po polsku, bo nie znała niemieckiego, że są rodziny, które maja po 10 dzieci i może im łatwiej byłoby podjąć taką decyzję, a ona ma tylko dwoje dzieci, więc nie może się zgodzić. Wtedy zapytał ojca czy się zgadza. Ojciec bez słowa potrząsnął przecząco głową. Wówczas Niemiec uderzył mnie w głowę, aż spadła mi czapka, i powiedział po polsku: „Idź, przeklęta krwi polska, na poniewierkę; będziesz się tułać do końca świata”.
Potem załadowano nas na samochód ciężarowy i wywieziono do Żywca. Tam, naprzeciw dworca kolejowego, w szkole Niemcy zgromadzili wiele wysiedlonych rodzin polskich. Noc przespaliśmy na słomie. Następnego dnia załadowano nas do pociągu, który miał nas zawieźć do Generalnej Guberni. Trafiliśmy w okolice Radzynia Podlaskiego. Wysadzono nas na stacji Bedlno. Tam już czekały na nas furmanki, którymi zawieziono nas do wybranych gospodarstw we wsiach położonych niedaleko Radzynia. Nas przydzielono do pewnej biednej rodziny. Tam, zapewne pod wpływem dotychczasowych tragicznych przeżyć, matka po kilku dniach zapadła na ostre zapalenie płuc. Baliśmy się, że umrze, była w stanie przedagonalnym. Pomógł nam sąsiad, podobnie jak my wysiedlony z Jeleśni, który trafił do gospodarstwa obok. Poradził by podawać chorej rosół z kury. Problem w tym, że nie mieliśmy pieniędzy, a nikt nie chciał kupić chustki mamy, z którą chodziła po wsi moja siostra. Ostatecznie nasza gospodyni dała nam tę kurę i jakoś udało nam się ugotować rosół. Mama była już wtedy w bardzo ciężkim stanie. Dzięki pomocy sąsiada ojciec i siostra podali jej ugotowany bulion, rozchylając z trudem zaciśnięte zęby. Na szczęście pomógł jej ten napój. Mama powoli zaczęła odzyskiwać przytomność, ale już do końca życia nie powróciła do pełni zdrowia. Zmarła 11 lat po wojnie.
Następnie przenieśliśmy się do innego gospodarza w miejscowości Paszki Duże. Mama, mimo że jeszcze bardzo słaba, chciała pomagać, na miarę swoich sił, jednak gospodarz bał się jej dać jakąkolwiek pracę. Z kolei ojciec znalazł zajęcie przy budowie niemieckiego lotniska Marynin w pobliżu Radzynia Podlaskiego. Dostawał tam symboliczne wynagrodzenie, ale tez jeden posiłek, co dla niego było ważne. Z budowy ojciec przynosił też niepotrzebne kawałki desek, z których po pewnym czasie zrobił nam prycze, żebyśmy Nie musieli już spać na gumnie. Natomiast starsza siostra trochę pomagała u innych gospodarzy przy opiece nad małym dzieckiem, gdy domownicy szli do prac polowych. Mnie natomiast po pewnym czasie matka lub siostra zaprowadziła do tamtejszej szkoły. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że co raz więcej rodzin przesiedleńców, których wiele mieszkało w tej okolicy, wyjeżdżało nielegalnie w rodzinne strony.
Był dopiero czerwiec 1941 roku. Jednak tak wszyscy tęskniliśmy do rodzinnych stron, z którymi mocno kontrastował płaski krajobraz podlaskich wsi, że chcieliśmy jak najszybciej wrócić na ojczystą ziemię. Nie mogliśmy się tez przystosować do całkiem innego trybu tamtejszych mieszkańców, choć wielu z nich było bardzo życzliwych. Dlatego też rodzice zdecydowali się wrócić na Żywiecczyznę. Furmanką dojechaliśmy do Radzynia, a stamtąd pociągiem do Stryszowa na granicy Generalnej Guberni, w pobliży rzeki Skawy. Rzeka była wówczas mocno wezbrana, więc rodzice wynajęli przewodników, którzy mieli nas przeprowadzić na drugi brzeg. Byli to rośli, silni mężczyźni. Jeden niósł na plecach mnie, drugi – siostrę, mama trzymała za rękę jednego z nich, a ojciec – drugiego. W ten sposób szliśmy nocą, walcząc z falami wezbranej rzeki. Nie mogliśmy skorzystać ze stojącego niedaleko mostu, ponieważ był obsadzony przez Niemców. Ci zaś złapanych uciekinierów z Generalnej Guberni wysyłali od razu do obozu w Oświęcimiu. Nawet w nocy, co pewien czas puszczali race świetlne, by sprawdzić, czy nikt nie próbuje przejść graniczną rzekę. Niestety wypuścili taka race właśnie w tym czasie, gdy przechodziliśmy Skawę, co napełniło nas przerażeniem. Baliśmy się, że Niemcy zauważą nas i po przejściu rzeki przyjdą z psami, wytropią i złapią. W końcu udało nam się przejść na drugi brzeg. Przewodnicy już nie chcieli nas dalej prowadzić, odebrali zapłatę i odeszli. Byliśmy więc zdani tylko na własne siły, a trzeba było się spieszyć, bo w każdej chwili mógł ruszyć za nami pościg.
Na szczęście udało nam się ukryć u pobliskiego gospodarza, który pozwolił nam zatrzymać się do świtu w jakiejś szopie. Potem szliśmy już górami w kierunku naszej wsi. Czasem jacyś napotkani pasterze dali nam trochę mleka, dzięki czemu mieliśmy w ogóle siłę iść dalej. Dochodząc do Jeleśni, poszliśmy do domu, w którym mieszkała nasza dalsza rodzina. Tam wytłumaczono nam, że nie możemy zostać w rodzinnej wsi. Musieliśmy szukać schronienia w sąsiednich miejscowościach.
Niemcy przydzieli go innym osobom. Znaleźliśmy chronienie u ciotki ze strony mamy, w Brzuśniku, wsi położonej ok. 8 km od Jeleśni. Po tych tragicznych przeżyciach ciocia z wujem zgotowali nam istny przedsmak raju. Mieli domek położony u podnóża góry, w najdalszej części wsi, co w naszym wypadku było najlepszą lokalizacją. Poza tym ciocia utrzymywała dobre kontakty z sołtysem z tej wsi, który prowadził zakład stolarski i potrzebował pracownika o wysokich kwalifikacjach. Posiadał je właśnie mój ojciec, który znalazł u niego pracę. Siostra pomagała, jak mogła, cioci w gospodarstwie, a ja poszedłem do szkoły. Jednak po skończonych lekcjach też pomagałem, pasąc krowy. Mama zaś pracowała przymusowo dla niemieckich osadników, których kilkoro mieszkało w Brzuśniku. Otrzymywała za to tylko marne wyżywienie.
Dopiero po wyparciu Niemców przez Sowietów, co nastąpiło 8 kwietnia 1945 roku. Gdy w końcu dotarliśmy do domu w połowie kwietnia, okazało się, że przetrwał, choć, był mocno zniszczony, ponieważ w tej części wsi toczyły się zacięte walki. Dach był całkowicie zrujnowany, podobnie ganek. W domu nie tylko nie było mebli, ale nawet okien i drzwi. Rosjanie trzymali w nim… konie. Do dziś jeszcze w ścianach tkwią odłamki moździerzy albo widać ślady po kulach. Doprowadzenie domu i zabudowań gospodarskich do stanu używalności zajęło nam kilka miesięcy, choć nigdy już nie udało nam się odtworzyć pierwotnego stanu. Nie mieliśmy wtedy co jeść ani w co się ubrać. Ojciec złożył w urzędzie gminy dokumenty, oceniając nasze straty na ok. 20 tysięcy przedwojennych złotych. Nikt nam jednak tych szkód nie wynagrodził. Wypędzenie z domu mocno odbiło się także na zdrowiu moim oraz matki i siostry, m.in. dlatego skutki wojny odczuwam do dziś

Facebook